Torlesse Range - Castle Hill Peak 1998 m



Zima trwa w najlepsze. W górach nie brakuje śniegu, mrozu, a ośnieżone okolice zapewniają bajeczne widoki. Z takim też nastawieniem jechałem na kolejną wycieczkę - nie zrażając się prognozami mówiącymi, że ma być pochmurnie, z opadami deszczu i śniegu.
Celem miał być ciekawy szczyt o nazwie Castle Hill Peak. Ciekawa jest też jego nazwa, gdyż większość szczytów ma w nazwie albo Hill, albo Peak - ten jest wyjątkowy i ma obie te nazwy ;)

Sobota, 13 sierpnia 2016

Parkujemy na Porters Pass (942 m) i zaczynamy szykować się na górską wędrówkę. Zimowe buty, nieprzemakalne spodnie, stuptuty, membranowa kurtka - jednym słowem klasyka. I w pierwszych kroplach padającego deszczu ruszamy w górę, w świat zasłonięty chmurą.


Początkowo śniegu nie ma niemal w ogóle, jednak bardzo szybko to się zmienia i już po kilkunastu minutach całe buty mamy schowane w świeżym śniegu. Na nasz pierwszy szczyt tego dnia jest 800m przewyższenia, z czego większość muszę przetorować przez zasypane trawy i niskie krzaki, które nie ułatwiają zadania. Sam szczyt nosi dumną nazwę Foggy Peak 1741 m (pl. Mglisty Szczyt) - prawda, że adekwatna?


Czym jesteśmy wyżej, tym mocniejszy wieje wiatr. Do tego padający pierwotnie deszcz zmienił się w mokry śnieg, który oblepia ubrania i plecaki, tworząc lodową skorupę. Ubierając polar na szczycie musiałem już mocno uważać, żeby nie stracić kurtki, którą wiatr bardzo usilnie się starał ze sobą porwać.

Na Foggy Peak nastał również podział ekipy. Z parkingu ruszyliśmy w 11 osób, ale część nie miała odpowiedniego ubioru jak na te warunki, część także kondycji, by bezpiecznie kontynuować dalszą wędrówkę. Zostało ustalone, że kilka osób będzie wracać. Zatem już tylko w czwórkę ruszamy dalej, podczas gdy pozostali jedzą jeszcze drugie śniadanie i odpoczywają po podejściu.

Jak dla mnie jedzenie w tym miejscu to był zły pomysł, bo warunki były fatalne, lepiej byłoby od razu zacząć schodzenie, ale cóż. My przynajmniej nie musimy dłużej marznąć i możemy iść dalej. Prowadzenie oddaję jednak osobie znającej już tę górę. Tymczasem widoczność nadal pozostaje bez zmian, więc nawigacja opiera się o doświadczenie, kompas i mapę, co nie pozostaje bez wpływu na przebytą przez nas trasę ;) Bardzo dobrze widać to na mapce na końcu wpisu.

Początkowo zaczęliśmy schodzić w złym kierunku ze szczytu, przez co niepotrzebnie tracimy za dużo wysokości, którą następnie musimy ponownie zdobywać brnąc w coraz głębszym śniegu, ciągle wiejącym wietrze i zamarzającej na nas lodowej skorupie.

Za nienazwanym szczytem o wysokości 1842m grań robi się ciekawsza. Jest węziej, nawianego śniegu cała masa (gdy w jedną z zasp wsadziłem mój rozłożony kijek, to zniknął cały nie sięgając dna), a do tego trzeba uważać na nawisy. Co wcale nie jest takie łatwe, kiedy ciężko jest odróżnić powietrze od śniegu. Idący przede mną gość strącił nawet jeden z nawisów podchodząc za blisko niewidocznego urwiska.

Zanim osiągnęliśmy nasz upragniony Castle Hill Peak, moje rękawiczki zaczęły przypominać lodową bryłę, przez co wyprostowanie palców było bardzo trudne ;)

Ostatnie metry i szczyt :)


Tak wyglądał każdy z nas.

Zdjęcia szczytowego nie mogło zabraknąć.


Chowamy się za zaspą i w bezwietrznych warunkach spokojnie jemy drugie śniadanie. Długo jednak nie siedzimy i ruszamy ku Foggy Peak, tym razem trzymając się już grani, przez co mamy mniej przewyższenia niż wcześniej.
Na Foggy Peak bez zmian, czyli chmura i wiatr, ale chociaż przestało padać.

Dopiero kawałek poniżej niego zaczęło być cokolwiek widać.


Stopniowo jednak chmury zaczęły znikać ukazując nam widoki.














Widok z parkingu na Foggy Peak.


No i wspomniana już wyżej nasza trasa.

Jak widać zima trzyma. Co prawda nie miałem już tak dobrych warunków jak na wcześniejszych wycieczkach, ale i tak jestem bardzo zadowolony. Był śnieg, a i widoków nie zabrakło. Chociaż szkoda, że dopiero na samym końcu i nie wiem jak by to wyglądało z głównego celu naszej wycieczki.

Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/veDS4PayD8KBZ3uT9

Komentarze

  1. 3 tygodnie od poprzedniej relacji - już myślałem, że gdzieś w tych bezkresnych przestrzeniach NZ dorwali Cię Uruk-hai od Sarumana :P

    "Tak wyglądał każdy z nas".
    Lodowi wojownicy - wersja kiwi :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie :D A co do tych orków, to ja ich nie spotkałem, chociaż słyszałem opowieść gościa, który grał we Władcy Pierścieni - był osobą z tłumu, ale zawsze ;)

      Usuń
  2. Na niezłą zadymkę się załapaliście. Fajna sprawa, jeszcze przeżyć takie wejście na szczyt w tak odległych od Polski górach. Jak ogólnie wędrowało Ci się z tymi ludźmi? Opowiadałeś im o naszych pięknych Tatrach? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, pomimo bardzo ograniczonych widoków wycieczka była super, bo śniegu nie brakowało ;)

      A o Tatrach słyszeli często. W sumie były wspominane przy każdym pytaniu, czy w Polsce mamy góry i jakie to są. Wiadomo, nasze nie mogą się równać z Alpami Południowymi wielkością, czy wysokością, ale na pewno są ładniejsze :P

      Usuń
  3. No i zamarzłam przy tych pierwszych zdjęciach... To jakiś hardcore :) Dobrze, że ciepła herbata pod ręką ;) Masz powód, by jeszcze kiedyś wrócić na tę górę, co by na widoki popatrzeć z samiuśkiego szczytu. I zgadzam się z Twoim stwierdzeniem, że nasze Tatry są ładniejsze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, góra nie chciała pokazać swojej panoramy w pełni, ale chociaż trochę okolicę ;)Tatry są najpiękniejsze na świecie :P

      Usuń

Prześlij komentarz