Banks Peninsula - Mount Herbert 919 m



Będąc w Christchurch ciągle widzimy wznoszące się nad miastem Port Hillsy i trochę wyższe góry na Banks Peninsula. No, ale przecież nie może być tak, że tylko na nie patrzymy - trzeba je odwiedzić! A czemu by nie zacząć zwiedzania od wejścia na najwyższy szczyt Półwyspu Banksa i zobaczyć jak tam wygląda początek nowego dnia?

Środa, 20 lipca 2016

Wycieczkę zaczynamy od dojechania autobusem miejskim do portu Lyttelton. Co prawda, nie stąd będziemy iść na szlak, jednak stąd pływają promy do Diamond Harbour. Prom, gdyż musimy przepłynąć przez Lyttelton Harbour - która stanowi dno wulkanicznej kaldery zalanej wodami oceanicznymi. Bo właśnie wulkaniczny charakter mają wszystkie wzniesienia w rejonie Banks Peninsula.

Półwysep stanowi pozostałość dwóch wulkanów tarczowych Lyttelton i Akaroa, których kratery są obecnie zalane wodami oceanicznymi i tworzą zatoki wcinające się w półwysep. Wulkany te uformowały się około 8-11 mln la temu w miocenie. Pierwotnie tworzyły one wyspę, która z czasem połączyła się ze stałym lądem na skutek odkładania się na nizinie Canterbury aluwiów pochodzących z erodowanych szczytów Alp Południowych.
https://pl.wikipedia.org/wiki/P%C3%B3%C5%82wysep_Banksa

Kilka widoków na otaczające zatokę szczyty:




Na ten brzeg płyniemy, chociaż jeszcze nie widać naszego celu.


A teraz pewna uwaga co do samego szczytu Mount Herbert. Jest to szczyt o wysokości 919 m n.p.m, więc taki "sudecki". Jednak by dostać się na jego wierzchołek musimy pokonać prawie 1000 m w górę. Czyli jak w Tatrach ;)

Zdobywamy powoli wysokość idąc ścieżką wzdłuż brzegu. Rzucamy okiem na znane nam już Port Hillsy i znikamy na chwilę w lesie.


Nie trwa to jednak długo, bo szybko wychodzimy na otwarte przestrzenie łąk, na których pasą się owce, których jest mnóstwo.


Skoro jest dużo zwierząt, to i na szlaku leży dużo kup. W wielu rejonach jest ich tyle, że nie sposób przejść nie mając całych brudnych butów. Natomiast wyżej były pastwiska krów, więc i placki do ominięcia większe ;)


Szlak w większości idzie przez prywatne tereny - pastwiska. Właściciele pozostawiają szlak otwarty przez większość roku z wyjątkiem sierpnia-września, kiedy przypada okres rozrodczy owiec. Pastwiska są poprzedzielane ogrodzeniami z drutu, często kolczastego. Jest to pewna niedogodność, na szczęście na szlaku są ułatwienia w postaci podestów, którymi można pokonać płoty. Czasami spotyka się bramki, chociaż nie są za częste.


Oznaczenie szlaku jest ogólnie dobre. Idzie się od tyczki do tyczki, czasem szukając kolejnego podestu w płocie, gdy tyczki znikną. A sam teren wygląda mniej więcej jak tutaj. Taka łąka.


Ale dużo ładniejsze widoki mamy cały czas za plecami. Niestety, jest to kierunek północny, więc pod słońce.


W tle Alpy Południowe, bliżej Port Hills.




Podszczytowe łąki prezentują się rewelacyjnie. Prawie jak w jakiejś Fatrze.


Potem wchodzimy na szczyt, gdzie chowamy się za konstrukcją nadajnika telekomunikacyjnego i czekamy na zachód słońca. Bo wycieczkę zaczęliśmy popołudniu, żeby na szczycie być w okolicach zachodu.


Trochę widoków ze szczytu.




The Monument




Szczytowe zabudowania.


Na najwyższym szczycie Banks Peninsula


Jezioro Ellesmere i mierzeja Kaitorete.




Po zachodzie schodzimy jakieś 15 minut, do Mt Herbert Shelter, czyli wiaty, którą planujemy obrać za miejsce noclegowe. Jest to miejscówka wysokiej klasy. Ściany z trzech stron, szyby w oknach, a od wejścia dodatkowy murek chroniący przed wiatrem. Za wiatą jest toaleta oraz zbiornik na deszczówkę z kranem. Pełen wypas!


Jemy kolację i czas spać. Całą noc wieje mocny wiatr, jednak nam to nie przeszkadza. Jest za to na tyle ciepło, że śpiwory trzeba rozpiąć.

Czwartek, 21 lipca 2016

Rano pobudka i ruszam na szczyt. Pomimo wrażenia, że noc była ciepła, musi być trochę na minusie, bo wszystkie kałuże, nawet te większe, są całkiem zamarznięte. Mam sporo czasu, więc spokojnie sobie idę. Za szczytową konstrukcją ubieram puchówkę i czekam na pierwsze promienie słońca, które wschodzi nad Oceanem Spokojnym.




No to teraz czas na te same widoki, co wczorajszego wieczora, tylko w innym świetle.


Alpy Południowe dobrze widoczne.




Po wschodzie wracam do wiaty na śniadanie. Nie ma to jak śniadanie w śpiworze i z takimi widoczkami.


Widok z werandy.


Jeszcze trochę widoków.




Ostatnie spojrzenie na wiatę i ruszamy na nasz dzisiejszy szlak.


Po pewnym czasie wchodzimy w krótki zalesiony odcinek, jednak jest to las zupełnie inny niż ten u nas.


Szybko jednak z niego wychodzimy i idąc dalej trawersem zbocza, możemy podziwiać równoległy grzbiet po drugiej stronie doliny.

Nazywa się ono Packhorse Hut i noclegi w nim rezerwuje się i opłaca przez internet. Na miejscu wpisuje się do książki swoje dane i numer rezerwacji (przynajmniej takie coś zobaczyliśmy przeglądając książkę). My jemy tutaj obiad i po niedługim czasie ruszamy dalej.

Widok sprzed chaty również nie jest zły.


Po niedługim czasie wchodzimy w las, którym przyjdzie nam iść, z krótkimi przerwami, przez dłuższy czas. Na szczęście jakieś widoczki też się pojawiają, a na nich głównie owce.






Po etapie leśnym, nastaje etap asfaltowy, który rozpoczyna się na McQueens Pass. Tutaj też zaczyna się asfaltówka nosząca nazwę Summit Road, gdyż wiedzie przez większą część szczytów Port Hillsów.

Panorama na Lyttelton Harbour.


Nasza ścieżka na szczęście nie cały czas wiedzie drogą, lecz trochę z niej schodzi, przynajmniej od pewnego momentu.
Gibraltar Rock




Tutaj widać miejsce, skąd ruszaliśmy na szlak poprzedniego dnia.


Kolejny zachód na szlaku. Tym razem słońce chowa się za szczytami Alp Południowych.


Na koniec to czeka nas już tylko zejście do Christchurch. Łatwo powiedzieć tylko, ale tych metrów do zejścia w pionie to jest całkiem sporo. Tak to już jest, gdy chce się znaleźć z powrotem nad morzem.

Jak widać była to bardzo różnorodna wycieczka. Zaczęła się od portowego nabrzeża, żeby później przepłynąć zatokę statkiem, pozbierać muszelki na plaży, wejść na ponad 900m, pooglądać spektakl zachodzącego, a później wschodzącego słońca. A to wszystko z widokiem na ośnieżone szczyty Alp Południowej. A, i nocleg w dobrym stylu, czyli mój pierwszy wiating w Nowej Zelandii ;) Ciekawe czy ostatni :P

A na koniec nasza trasa:


Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/CSqS18Mj5pdFDBqU7

Komentarze

  1. Ale piękna wiata...i jak położona :) Uwielbiam takie miejsca super :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi też bardzo się podoba. Szkoda, że u nas takich nie ma.

      Usuń
  2. No, wiata pierwsza klasa :D A i pasemko bardzo ciekawe, strasznie mi się takie klimaty podobają :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wysokość praktycznie taka sama jak w Sudetach, tylko od dołu jest dużo więcej przewyższenia ;)

      Usuń
  3. Też jestam pod wrażeniem tej wiaty. U nas to jeszcze dużo wody upłynie, zanim takie powstaną. I pewnie trzebaby zmienić naszą "polską" mentalność. A widoki z trasy czy o wschodzie czy o zachodzie słońca po prostu śliczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas takie wiaty trzeba by było obstawić monitoringiem, a i to by pewnie nie pomogło na dłuższą metę i zostałaby zamazana bazgrołami i zasypana śmieciami wszelkiej maści. Zostaje tylko cieszyć się, że są jednak miejsca, gdzie istnieją ładne, zadbane wiaty. Szkoda tylko, że to nie u nas.

      Usuń
  4. Świetny post, super blog!
    Zazdroszczę tych wszystkich przygód :)
    Zapraszam również do mnie w odwiedziny, a tam post o muzeach w Polsce.

    OdpowiedzUsuń
  5. O ile szczyty ośnieżone robią wrażenie, to są nieco podobne do swoich europejskich odpowiedników i na mnie te widoki, szczególnie o zachodzie, ale i z pastwisk, z niby wielkofatrzańskich połonin największe wrażenie zrobiły. Przepięknie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, widoki z tych niskich, ale bezleśnych szczytów robią większe wrażenie. Właśnie ze względu, że u nas tego nie ma. Wysokość niewielka, a wszędzie "połoniny" i łąki.

      Usuń

Prześlij komentarz