Nadchodzi długi, czerwcowy weekend. Miło się patrzy na prognozy, które zapowiadają rewelacyjną pogodę. Ma być ciepło, słonecznie i do tego bez burz. Aż żal nie wykorzystać takiej okazji i nie pojechać w Tatry na jakąś ciekawą trasę. Oczywiście najpopularniejsze rejony trzeba sobie odpuścić, bo tłum by nas wtedy rozdeptał. Na szczęście jest tyle ciekawych a mniej popularnych rejonów, że zawsze coś się znajdzie. Nasz wybór pada na zachodnią grań Rysów.
Jak się później okazało, wycieczka nie do końca poszła wg naszych planów, ale nowe doświadczenie zdobyliśmy…
Piątek, 5 czerwca 2015
Palenica Białczańska, , Rysy
Dojazd do Zakopanego tym razem opieramy o bezpośredni kurs PolskiegoBusa z Wrocławia do Zakopanego. Planowy odjazd mamy mieć o 23:25, jednak autobus się spóźnia i odjeżdżamy z godzinnym opóźnieniem. W Zakopanym lądujemy o 6:30, więc jest tylko 15 minut obsuwy, jednak przez to nie zdążamy na pierwszy kurs na Palenicę Białczańską. Cóż robić, wsiadamy do następnego busa, czekamy aż się zapełni i jedziemy. Tutaj niespodzianka, busiarz nie zabrał ludzi na stojąco na starcie, kazał im poczekać na następny kurs. Zdziwiło mnie to, bo zazwyczaj brali tyle, ile tylko da radę wejść. Przyczynę takiego postępowania poznałem później, podczas trasy. Okazało się, że zostawił on miejsce w busie dla ludzi, którzy będą wsiadać po drodze, bo policja sprawdza liczbę ludzi w pojeździe z dowodem rejestracyjnym. Jednak te kontrole działają, a nie wierzyłem w nie, gdy o nich czytałem w necie ;)
Wysiadamy na Palenicy, kupujemy bilety wstępu do TPNu i ruszamy w górę asfaltem. Droga bez rewelacji, ale mija mi dość szybko. W końcu jest to doskonale znany mi odcinek, więc idzie się na autopilocie. Na śniadanie udajemy się do schroniska. Okazuje się, iż można w nim dostać darmowy wrzątek, przynajmniej o tej porze. Następie nieśpiesznie ruszamy na szlak w stronę Czarnego Stawu pod Rysami. Znad Morskiego Oka jak zwykle najładniej prezentują się Mięguszowieckie Szczyty.
Nad Czarny Staw idziemy lewą stroną. Pokonanie progu jak zwykle jest dosyć męczące, dlatego też nad stawem robimy chwilę przerwy. Oglądamy stąd widoki na okolicę oraz naszą dalszą drogę, która jest ładnie zaśnieżona.
Trzeba iść. Początkowo przechodzimy przez kamienie na strumieniu i obchodzimy staw. Mijamy kilka śnieżnych pól i dochodzimy do wylotu żlebu, którym to będziemy kierować się w stronę szczytu.
Tu też zakładamy raki, bierzemy czekan do jednej ręki, kijka do drugiej i ruszamy. Za nami pozostaje spokojna tafla Czarnego Stawu, który wygląda pięknie. Wg mnie tatrzańskie stawy wiosną wyglądają najładniej. Czyżby woda z topniejących śniegów była ładniejsza niż deszczówka? ;)
Podchodzi się spokojnie. Śnieg nie jest już twardy, bo słońce zdołało już roztopić jego wierzchnią warstwę, więc trzeba uważać jak wbija się raki, bo miejscami ślizgają się na rozmiękłej breji.
W miejscu gdzie „żleb zakręca” jest miejsce bez śniegu, które wszyscy wykorzystują na odpoczynek. My również na chwilę siadamy.
Później idziemy, mniej więcej tak jak wiedzie szlak letni, na prawo od Buli. Zaczyna robić się stromo, ale nadal jest ok. Jedynym minusem jest temperatura i słońce, które mocno daje w kość. Zwłaszcza, że dodatkowo odbija się od śniegu, co potęguje odczucie ciepła.
Powyżej Buli ludzie dzielą się na dwie grupy: jedni podchodzą dalej Rysą, inni odbijają w stronę szlaku letniego, bo łańcuchy już są bez śniegu. My wybieramy na razie wariant żlebem, który stopniowo robi się coraz bardziej stromy. Po lewej ukazują nam się Niżnie Rysy.
Warto wspomnieć o ludziach, którzy wchodzili dookoła nas. Spora część miała raki, część z nich miała również czekan, ale i tak przeważały osoby bez sprzętu zimowego. Wchodzący w adidasach nie byli wyjątkami. Ale to nie oni przyciągali moją uwagę. Ta sztuka udała się pewnej pani, która co prawda posiadała raki i czekan oraz.. torbę. Dokładniej - gustowną reklamówkę ;)
Idziemy dalej żlebem, Kasia pierwsza, potem jakiś facet, na końcu ja. W pewnym momencie widzę w górze rozpryskujący śnieg. Pierwszą myślą jest to, że ktoś robi dupozjazd żlebem. Po chwili widzę „tego kogoś" ale jest jakiś mały. Bo to jednak nie człowiek, tylko kamień. Wszyscy się zatrzymują i obserwują gdzie leci, ale na szczęście mija wszystkich, wypada ze żlebu i zatrzymuje się gdzieś na linii łańcuchów. Jeszcze chwilę wszyscy stoją, nic nowego już jednak nie leci, więc ruszają w górę. Jedynie gość nade mną rezygnuje z dalszego wejścia i zaczyna zejście.
Kilkadziesiąt metrów wyżej sytuacja się powtarza, tym razem jednak kamień leci środkiem żlebu i trzeba uważać, by nie znaleźć się na linii jego lotu. Kasia uskakuje i kilka chwil później, dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą stała, przelatuje kamień. Jak łatwo się domyślić, został zrzucony przez schodzącego gościa.
Kawałek dalej wychodzimy ze żlebu i wbijamy na grzędę z łańcuchami. Tam przynajmniej kamienie nie latają i słońce mniej daje w kość, bo nie odbija się od śniegu. Za to spotykamy grupę osób znoszących psa ze szczytu Rysów. Ponoć ktoś go tam wyniósł, a oni próbują go teraz ściągnąć na dół. Widać, że ciężko im to idzie, bo pies wcale nie ułatwia im tego zadania. Z plecaka ucieka, a nieść go w ręce jest niewygodnie, bo teraz stromy. Mają liny i inny sprzęt, więc coś tam kombinują z tym. Po chwili rozmowy idę dalej.
Swoją drogą, mi też idzie się ciężko, bo przez upał i słońce trochę się odwodniłem. Jednak powoli i systematycznie zdobywam wysokość. Za plecami mam widok na Wołowy Grzbiet i Grań Mięguszy. Najbardziej jednak rzuca mi się w oczy ten ukośny, zaśnieżony żleb. Będę musiał przejrzeć jakieś mapy i topo, by dowiedzieć się co to jest, bo wygląda konkretnie. Chyba, że ktoś wie?
Po wejściu na grań, ukazują nam się pierwsze widoki na najwyższe szczyty Tatr. Widać m.in. Staroleśny Szczyt, Gerlach i Ganek.
A w dole Czarny Staw, na którym lód postanowił odpłynąć spod ściany Kazalnicy i zażyć trochę słonecznego ciepła.
Na Rysach robimy dłuższy postój. Towarzyszą nam głównie ludzie wchodzący od Słowacji, których jest nieporównywalnie więcej niż tych idących od naszej strony.
Towarzyszy nam pewien latający ptak, który dłuższą chwilę siedzi na wyższym wierzchołku.
Po obiedzie dochodzimy do wniosku, że zostajemy do zachodu na szczycie, a dalej pójdziemy dopiero jutro. Dzięki temu mamy okazję oglądać ładne widoki na szczyty kolorowane przez zachodzące słońce. Ja już co prawda miałem okazję podziwiać zachód i wschód z Rysów przy mocnej inwersji, dzięki której widziałem stąd Bieszczady, jednak Kasia nie miała tej przyjemności.
Mała Wysoka, Banista Turnia, Staroleśny Szczyt, Sławkowski Szczyt, Litworowy Szczyt
Krywań i Grań Hrubego
Wysoka i Ciężki Szczyt
Mała Wysoka, Staroleśny Szczyt, Gerlach
Świnica na tle zachodzącego słońca.
Słońce zachodzące za Pilskiem.
Po zachodzie jeszcze chwilę siedzimy na szczycie, po czym idziemy na wcześniej upatrzoną pozycję ;) Rozkładamy rzeczy i szybko zasypiam. Nie doczekałem się pięknego widoku na Drogę Mleczną, chociaż Kasia mówi, że było ją ładnie widać.
Sobota, 6 czerwca 2015
Budzimy się o wschodzie słońca. Miejscówka jest tak fajna, że wschodzące słońce możemy oglądać wprost ze śpiwora.
Podobnie z widokami na zachód na Wołowy Grzbiet i Grań Mięguszy.
Jedynym minusem takiego miejsca do oglądania widoków jest to, że kusi, by ponownie zasnąć i nadal leżeć w ciepłym śpiworku ;) To też robię i budzę się dopiero po pewnym czasie. Wtedy gotuję śniadanie i powoli ogarniamy rzeczy.
Później ubieramy uprzęże, kaski itp. I zaczynamy schodzić z Rysów ich zachodnią granią w stronę Żabiego Konia. Początkowo jest bez trudności, więc idzie się szybko. Później robi się trochę trudniej, aż dochodzimy do niemal pionowego uskoku, przy którym tracimy sporo czasu. Szukamy najłatwiejszego sposobu jego obejścia, jednak ostatecznie nie udaje nam się znaleźć sposobu na jego ominięcie i z taśmy założonej na bloku zjeżdżamy 25m.
Z okolic tej turniczki zakładamy zjazd.
Ja zjeżdżam, Kasia cierpliwie czeka na wolną linę.
Widok na grań ciągnącą się aż do Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego.
Uskok, z którego zjechaliśmy, od dołu prezentuje się tak:
Dalsza część jest prosta, kamienie poprzetykane trawą.
W pewnym momencie na grani natrafiamy na mniejszy uskok, który postanawiamy ominąć po polskiej stronie, idąc systemem wyraźnych półek, oddzielonych od siebie niewysokimi ściankami. Idziemy na lotnej, co pewien czas zakładam jakąś taśmę. Przy ostatniej założonej taśmie zatrzymuję się i czekam na Kasię. Na wszelki wypadek zaczynam ją asekurować. Gdy minęła już trudniejsze miejsca i została jej do pokonania już tylko ostatnia, łatwa ścianka o dużych stopniach, ślizga się i zaczyna zjeżdżać. Po ok metrze - dwóch sama się zatrzymuje, bo na kubku nic nie poczułem. Nie przewraca się, nadal stoi, jednak mówi, że boli ją noga. Siada i chwilę czekamy, przecież nie raz jest tak, że boli noga po poślizgu, czy uderzeniu o kamień. Tym razem jednak jest inaczej. Gdy nie rusza nogą, to nie boli, jednak najmniejszy ruch powoduje ból. Nie jest dobrze. Ściągam jej buta, sprawdzam kostkę i po widocznej opuchliźnie stwierdzam, że jest skręcona (pomyliłem się, ale o tym na razie nie wiem). Cóż, no to kończymy wycieczkę. Dalej nie pójdziemy.
Dokładam nową pętlę oraz heksa i łączę to z naszą taśmą, by zrobić pewniejsze stanowisko. W końcu wcześniej miał to być tylko punkt, a nie stan. Co prawda ostatecznie powstaje nam stanowisko działające tylko w dół, ale w obecnych warunkach wystarczy. Nie ma niestety koło nas bloku do pancernego stanu.
Teraz dzwonię po TOPR, wpisuję 601-100-300, chwilę czekam i wybieram numer dotyczący Tatr i rozmawiam z ratownikiem. Musimy chwilę poczekać na śmigłowiec. Po pewnym czasie oddzwania ratownik z informacją, że za kilka minut będzie helikopter i udziela nam „śmigłowcowego ABC”. Z nowych rzeczy dowiaduję się, że wszystkie luźne rzeczy trzeba przymocować lub pochować. O tym bym nawet nie pomyślał, a o reszcie wiem. Po pewnym czasie słyszymy nadlatujące śmigło.
Nie pierwszy raz widzę lecący śmigłowiec ratowniczy w Tatrach, jednak tym razem jest jakoś inaczej. Świadomość, że to po nas leci, sprawia, że zupełnie inaczej się na niego patrzy ;)
Przy nas desantuje się dwóch ratowników, najpierw jeden, potem drugi. Śmigłowiec w tym czasie odlatuje poczekać w Dolince za Mnichem. Toprowcy wbijają dwa spity, robią stan działający we wszystkich kierunkach i zaczynają zabezpieczać nogę Kasi.
Później nadlatuje śmigło, wciągają nas na pokład Sokoła i lecimy do Zakopca. Jest bardzo głośno i wieje, ale widoki na góry są piękne. Gdybym leciał w innych okolicznościach, na pewno byłoby super ;)
Z tej perspektywy Giewont również prezentuje się ładnie :)
Jeden z TOPRowców pyta się nas, czy zrobić nam zdjęcie. Oczywiście nie odmawiam :P
Po wylądowaniu na lądowisku TOPR długo czekamy na karetkę, bo nie ma żadnej wolnej. Jeszcze chwilę rozmawiamy z ratownikami i Kasia jedzie do szpitala. Ja przechodzę na drugą stronę ulicy i też jestem na miejscu. Tyle dobrego ,że nie jest daleko.
Po pewnym czasie już wiadomo co dokładnie stało się Kasi. Diagnoza brzmi złamanie podstawy kości skokowej. Wynikiem tego jest gips na nodze, z którym Kasia musi się zaprzyjaźnić na najbliższe 5 tygodni.
Tak oto minął nam długi weekend czerwcowy. Nie tak miało być, ale cóż zrobić. Jak widać potknąć można się nawet w prostym terenie, a do kontuzji nie trzeba wiele. Dzięki telefonom i ładnej pogodzie, ratownicy dotarli do nas szybko. Teraz wyobraźmy sobie jak to wyglądało kiedyś, gdy nie można było sobie ot tak wyciągnąć komórki i zadzwonić po pomoc.
Dziękuję oczywiście ratownikom, którzy nam pomogli. Gdyby nie oni, zejście byłoby dużo trudniejsze i zajęło mnóstwo czasu.
Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/100322683368167953190/TatryWysokieRysy2499M0506062015?noredirect=1
Zawsze możesz też postawic kawkę :)
Uuu, 5 tygodni akurat na sezon letni? Kiepsko. Szczęście w nieszczęściu, że udało Wam się bez większych problemów wezwać TOPR i dostać na dół. Zdrowia!
OdpowiedzUsuńNo niestety, idealnie na rozpoczęcie sezonu letniego to się przytrafiło. Teraz Kasia musi leczyć nogę i za pewien czas znów ruszy na tatrzańskie granie :)
UsuńTakiego rozwoju wydarzeń nie spodziewałem się podczas czytania :) Co do potknięcia na prostym terenie - dwa lata temu żona skręciła nogę nad Kolorowymi Jeziorkami zeskakując z kępy trawy. A co do fragmentu "wszystkie luźne rzeczy trzeba przymocować lub pochować" - miesiąc temu biegłem do paralotniowej czaszy, która leżała na skraju startowiska, na którym lądował czeski śmigłowiec ratowniczy. Trza było ją cielskiem przygnieść. Gdyby ją poderwało - strach pomyśleć...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Znaczy, że dobrze budowałem napięcie :P
UsuńKępa trawy też może być niebezpieczna ;)
Ja właśnie teraz dowiedziałem się jak to mocno wieje, gdy śmigłowiec wisi niedaleko. Do tej pory widziałem to w TV, ale nie wygląda to wtedy, że jest aż tak mocny powiew wiatru.
1) Rozkładamy rzeczy i szybko zasypiam. --> Ty spałeś, Kasia czuwała :)
OdpowiedzUsuń2) na zdjęciu z helikopteru Ty dumnie pozujesz, u Kasi jest trochę mniejszy entuzjam.
3) no i fotorelacja z zachodem mi się podoba.
A.
1) Dokładnie, ona gwiazdy oglądała, ja nie dotrwałem, bo zasnąłem, zanim pojawiła się Droga Mleczna ;)
Usuń2) Jakoś nie doceniła tej okazji na fajną fotkę :P Ja tam korzystałem póki mogę, taka sytuacja może się już nie powtórzyć ;)
3) Cieszę się i zapraszam do oglądania kolejnych zachodów, które na pewno się pojawią na blogu :)
Nim przeczytałem tą relację, zdążyłem już (telefonicznie) poznać relacje obu osób uczestniczących w opisanej wycieczce, przy czym gdy Artur zadzwonił do mnie w niedzielę krótko przed godziną 15, nie zrozumiałem w ogóle co to znaczy, że poznał Tatry z nowej perspektywy, mianowicie "z wysokości 3500 m z Sokoła", zapominając w tamtej chwili zupełnie, że "Sokół" to helikopter typu PZL W-3 używany przez TOPR...
OdpowiedzUsuńŻyczę Poszkodowanej szybkiego powrotu do pełnej sprawności i jeszcze wielu ciekawych wspinaczek :)
A co by było kiedyś? Sygnał sześć razy na minutę i wyprawa z noszami...
I pół dnia czekania na ratowników ;) Na szczęście czasy się zmieniają i są już telefony komórkowe i śmigłowce latające nad Tatrami.
UsuńCo prawda wysokość latającego śmigła była niższa niż te 3500 m raczej, ale i tak było wyżej niż tatrzańskie szczyty. Ale Twoje niezrozumienie o co chodzi z Sokołem było świetne ;)
O kurcze.... No szkoda straszna. To, że nie udało Wam się przejść wtedy tą granią to pół biedy, pewnie za jakiś czas tam wrócicie - najgorsze to pięć tygodni w gipsie Kasi :( Ale do sierpnia, czyli chyba najlepszego miesiąca na wycieczki już się tego pozbędzie :) Szybkiego powrotu do zdrowia życzę!
OdpowiedzUsuńP.S. Ten żleb to Zachód Grońskiego. A zdjęcia z zachodu genialne!
Pozbyć się pozbędzie na pewno. Kwestia tylko, czy już będzie w stanie normalnie chodzić po trudniejszym terenie. Poczekamy, zobaczymy. Bo na tą grań na pewno jeszcze wrócimy, co zresztą Kasi powiedziałem już w Zakopcu ;)
UsuńTa nazwa właśnie chodziła mi ciągle po głowie gdy patrzyłem się na niego, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy on na pewno biegnie tą ścianą, czy może gdzieś obok. Dzięki za rozwianie wątpliwości :)
Chciałoby sie powiedzieć - "jaka piękna katastrofa", gdyby nie było żal Kasi!
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie, jaki to musiał byc stress dla Was obojga, mam nadzieję, że 'za chwilę' będzie dobrze i całą przygoda stanie się niepowtarzalną anegdotą:)
Byle Kasi uraz nie został.
Pozdrawiam i zdrowia życzę;)
Właśnie najlepsze jest to, że ja nawet się nie przejąłem tym zbytnio. Myślę, że inaczej by było, gdyby stało się coś poważniejszego - Kasia upadła, jakoś krwawiła, czy też pogoda była niepewna. Bo tutaj pogoda była idealna, miejsce bezpieczne, a jedynym problemem była noga ;) No i była łączność z ratownikami.
UsuńA za pewien czas, gdy noga się wyleczy, ta historia na pewno będzie opowiadana jako niepowtarzalne zdarzenie tatrzańskie :)
Nie wiem do końca, czy biwakowanie na szczytach jest legalne (tak bez pozwoleń), nie mniej jednak zdjęcia z zachodu a potem wschodu bardzo mi się podobają. Uściskaj mocno Kasię ode mnie, lepiej, żeby wróciła do pełnego zdrowia, jeden sezon można odpuścić, by w następnym powrócić z uśmiechem. Słyszałam o tej akcji z psem na Rysach - ludzka głupota jednak nie ma granic. Szkoda psiny. Dużo dobrego dla Was! Uściski.
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńMyślę, że pod koniec lata Kasia coś tam już podziała w górach, A jak szybko to będzie, zobaczymy. Lepiej się nie śpieszyć z obciążaniem tej nogi.
Jak było z tym psem: czy wlazł tam sam, czy ktoś go wyciągnął, to nie wiem. W każdym razie nieźle się namęczyli przy jego sprowadzaniu.
Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. A plany na pewno zrealizujecie w późniejszym terminie! Pozdrawiam i życzę zdrowia! I oby TOPR nie był Wam już nigdy potrzebny!
OdpowiedzUsuńTak, to najważniejsze. A plany poczekają :)
UsuńI faktycznie, pomimo tego, że TOPRowcy to fajni ludzie, to lepiej z nimi rozmawiać tylko przy okazji odwiedzin w schronisku lub gdzieś na szlaku ;)
Dzisiejszy wpis pokazuje prawdę o pięknie jak i grozie tatrzańskich szczytów. Można być doskonale przygotowanym do takich wypraw, ale nigdy nie wiadomo, czy człowiek nie potknie się na byle kamieniu. Na szczęście służby szybko zadziałały i mam nadzieję, że niedługo ta wpadka będzie tylko niemiłym wspomnieniem.
OdpowiedzUsuńZa to gratuluję wspaniałego zachodu słońca. Ja bym tam doczekał tej mlecznej drogi :)
Masz rację, nigdy nie wie się, czy nie poślizgniesz się za chwile na jakimś prostym kamieniu. A ile było przypadków, że jakiś kamień urwał się spod ręki wędrowca. Takie już uroki gór.
UsuńDzięki :) Próbowałem, ale mi się nie udało :P Ale wiem z doświadczenia, że Droga Mleczna widziana z tatrzańskich szczytów jest piękna. Jeszcze kiedyś na pewno zobaczę, ale na razie nie wiem kiedy.
Wrażenia z helikoptera nad Tatrami musiały być niesamowite, ale nie chciałabym tego przeżyć, żeby musieli mnie ratować. Życzę Kasi szybkiego powrotu do zdrowia i oby jej te 5 tygodni szybko minęły.
OdpowiedzUsuńZdjęcia z zachodu słońca rewelacyjne.
Pozdrawiam :)
Pierwszy tydzień już właśnie mija, więc nie jest tak źle ;)
UsuńLot nad Tatrami rzeczywiście fajny, ale również wolałbym go jednak nie musieć przeżywać. Bo o ile lot jest krótki i interesujący, to konsekwencje zdarzeń, które go wymuszają, najczęściej nie są ani krótkotrwałe, ani przyjemne.
Zachód faktycznie ładny :)
To szybkiego powrotu do zdrowia dla Kasi!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dziękuję wszystkim za życzenia zdrowia. Pierwszy tydzień się dłużył, może pozostałe szybciej zlecą.
OdpowiedzUsuńA lot Sokołem był super... Polecałabym każdemu, gdyby nie gg - głupi gips :/
Dobrze, że warunki meteo pozwoliły ratownikom szybko dotrzeć na miejsce. A telefon komórkowy w takiej sytuacji nieoceniony.
OdpowiedzUsuńZdjęcie zachodu i wschodu piękne, jak zawsze zresztą :)
Pozdrawiam i życzę szybkiego powrotu do formy!
Telefon nieoceniony, a najlepsze jest to, że dwie godziny wcześniej żaden z naszych telefonów nie chciał się włączyć ;) Ale później udało się Kasi "naprawić" swój i jeden już działał.
UsuńMiło mi, że zdjęcia się podobają :)
To miał być rekonesans przed Granią MOka?:P
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim życzę szybkiego powrotu do zdrowia Kasi i nie śpieszcie się zbytnio z powrotem na tę grań, najważniejsza odpowiednia rekonwalescencja.
Wrócimy, jak noga na to pozwoli, śpieszyć się nie będziemy ;)
UsuńNo, coś w tym stylu. Pogoda była ładna, więc była okazja, by spróbować sił na tej trasie. Ale Góry nie uciekną, poczekają.
Kasi życzę szybkiego powrotu do sprawności, a Tobie gratuluję (mimo wszystko) widoku na Tatry z Sokoła. Oby ostatni raz! ;)
OdpowiedzUsuńTeż mam nadzieję, że nie powtórzy się już taka okazja, chociaż widok rzeczywiście jest super z góry ;)
UsuńŻyczę Kasi szybkiego powrotu do zdrowia i oby ten wypadek nie spowodował strachu przed powrotem w góry. Najważniejsze jest teraz porządne wyleczenie tej nogi, więc życzę też dużych pokładów cierpliwości. Co do samej akcji górskiej, szczęście że pogoda była tego dnia idealna, aż nie chcę nawet myśleć jakby Was tam złapała dupówa. Druga sprawa to polski helikopter. Tak z ciekawości jak wygląda Wasza sprawa z ubezpieczeniem? Mam świeży cennik słowackich akcji ratunkowych z pierwszej ręki że tak powiem. Ciekawi mnie zachowanie ratowników, czy standardem jest wbijanie spitów czy po prostu byliście w takim miejscu, że warunki tego wymagały?
OdpowiedzUsuńPS: Kobitka z tym zimowym sprzętem i firmową reklamówką - rozbrajająca... :D
Cierpliwość się przyda, bo jeszcze trochę ten gips będzie musiała mieć ;)
UsuńUbezpieczeni jesteśmy, ale w tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia. Bo po polskiej stronie ratownictwo jest darmowe, więc i śmigłem leci się za darmo.
Co do wbijania spitów, to raczej standard, bo pierwszy zjeżdżający ratownik miał ze sobą wiertarkę. Nie znaczy to jednak, że wbijają je zawsze na każdej akcji. Bo z tego co zrozumiałem z rozmowy, to teraz wbijał spity dlatego, bo nasze stanowisko było jednokierunkowe - działało tylko w dół oraz lekko od ściany. Gdyby nasz stan działał w każdym kierunku (pętla za zaklinowany blok, duży głaz), to wtedy nie robiłby swojego stanu ze spitów, tylko użył naszego. Ale w tym miejscu nie dało się zrobić tego typu stanowiska, bo nie było odpowiednich kamieni.