Avalanche Peak 1833 m - Wśród papug w sercu Alp Południowych



Avalanche Peak był jednym z naszych celów, którego odwiedzenie planowaliśmy jeszcze w Polsce przed wyjazdem. Kasia była już na nim latem, teraz chciała zobaczyć jak to miejsce wygląda zimą. Leży ponad Arthur’s Pass, więc miejsce tym bardziej do odwiedzenia ;) Dodatkową atrakcją są żyjące tam górskie papugi.

Czwartek, 18 sierpnia 2016

W Arthur’s Pass pojawiamy się po godzinie dziesiątej. Niewielka miejscowość znajduje się obok przełęczy o tej samej nazwie. Przez przełęcz wiedzie ważna komunikacyjnie droga, która - pokonując tereny alpejskie - łączy wschodnie i zachodnie wybrzeże Wyspy Południowej. Połączenie to, używane wcześniej przez Maorysów, dla Europejczyków zostało odkryte przez Arthura Dudleya Dobsona i od niego wzięło swoją nazwę. Samo Arthur’s Pass, bardziej osada niż miejscowość, składa się dosłownie z kilku budynków, stacji kolejowej, paru miejsc noclegowych. Ale jest popularna i można spotkać tam kiwi (teoretycznie) i kee, czyli wspominane już papugi górskie).

Zanim jednak spotykamy jakąkolwiek keę, widzimy mnóstwo kartek z informacją, żeby ich nie karmić, bo będą grube i zostaną rozjechane przez samochody, gdyż będą wolniej się ruszać ;) Mimo wszystko udaje nam się jakąś jedną spotkać. Początkowo siedziała na pniaku i coś tam dziobała sobie.


Wystarczyło jednak położyć plecak, odejść kilka metrów od niego i już zmieniła swój obiekt zainteresowań.

Te papugi, słyną z ciekawskiej natury, która często doprowadzała do konfliktów z miejscowymi. Bo to, co dla turysty jest atrakcją, miejscowym przeszkadza. Nie mogą nic zostawić na dworze bez opieki, bo już po chwili zajmą się tym papugi. Zresztą do domów również potrafią wlatywać w poszukiwaniu zabawy i jedzenia.


Po dłuższym czasie obserwowania i fotografowania papugi ruszamy na nasz szlak. Początkowo idziemy lasem, by po około 1,5 godzinie wyjść ponad niego i móc cieszyć się ładną, wysokogórską scenerią.


O ile w słońcu jest przyjemnie ciepło, to w cieniu już tak fajnie nie jest i zatrzymując się bardzo szybko się marznie. Temu też przerwę na drugie śniadanie robimy kawałek powyżej lasu.


Śniegu nie brakuje, ale panują bardzo dobre warunki. Nie ma lodu, a śnieg jest na tyle związany, że za bardzo się nie zapadamy. Ogłoszony jest pierwszy stopień zagrożenia lawinowego, więc lawin raczej nie ma co się obawiać.




Tutaj mamy okazję zobaczyć także prawdziwą przełęcz Arthur’s Pass.


Samo wejście nie jest bardzo strome. Po prostu idzie się po śniegu powoli zdobywając wysokość.




Inaczej sprawa ma się z ostatnim podejściem, na grań szczytową. Idąc Avalanche Peak Track przed tym ostatnim miejscem jest obniżenie, pewnego rodzaju szeroka przełęcz wypełniona polem śnieżnym, skąd do grani jest całkiem stromo. Dokładnego przebiegu szlaku nie widzieliśmy, jedynie tyczki pokazujące ogólny kierunek, więc i tak szliśmy tak, jak było najwygodniej, wchodząc na grań kawałek na prawo od miejsca, gdzie łączą się oba szlaki.

Grań nie jest trudna, chociaż zdarzają się na niej miejsca pozbawione śniegu, a także odcinki typowo skalne. Widać, że od pewnego czasu panuje bardzo ładna pogoda i śnieg z grani już częściowo zniknął.




Ostatnie metry i widoki na okolicę. Ładnie tam.


Szczyt i otoczenie szczytu z drugiej strony.


I trochę widoków na bezkresne szczyty Alp Południowych. W Polsce tego nie ma.






Do zachodu jest jeszcze trochę czasu, my jednak nie czekamy na niego na szczycie, gdyż słońce i tak zajdzie za górami, więc zniknie nam z oczu na długo, nim okolica nabierze ładnych, pastelowych odcieni. Za to cofamy się kawałek granią, do miejsca, które znaleźliśmy wcześniej i uznaliśmy za idealne na nocleg. Płasko, nie wieje, bo osłania je wielki kamień. I z widokami ;)




Po kolacji kładziemy się spać i dość szybko zasypiam. Budzę się dopiero rano, żeby zdążyć na wschód ze szczytu.

Piątek, 19 sierpnia 2016

Budzę się, gdy jest jeszcze ciemno na dworze. Biorę aparat, kijki i puchówkę i ruszam na szczyt. Tam jeszcze ciemno, tylko księżyc oświetla okolicę swoim blaskiem.


Ale powoli pojawia się poranna łuna na horyzoncie.


A jak jest łuna, to znaczy, że za chwilę szczyty zaczną się rozjaśniać. I tak też się dzieje, Najpierw te dalsze, jednak stopniowo wszystko w okolicy łapie ciepłe promienie słońca.


Tutaj bardzo dobrze widać lodowiec znajdujący się na zboczach Mount Rolleston.


Jest i słońce :)


No to trochę widoczków:












Robi się coraz jaśniej, więc nie ma sensu siedzieć tutaj dłużej. Czas wracać do namiotu na śniadanie. A posiłek jemy mając takie widoczki przed sobą. Ładnie jest :)


Z drugiej strony widok jest również ciekawy.




Fajnie się siedziało, ale trzeba ruszać w dół. Zwijamy namiot i zaczynamy schodzić. Na odchodne jeszcze jedna panoramka.


A szlak z tej strony góry nie jest już tak łagodny jak ten, którym wczoraj wchodziliśmy. Kasia zamieniła nawet jeden kijek na czekan, bo w niektórych miejscach jest gdzie polecieć.

Ostatni rzut oka na okolicę Arthur’s Pass i znikamy w lesie.


Chociaż tutejszy las wygląda inaczej niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Rosną tutaj jakieś ciekawiej wyglądające krzewy porośnięte porostami.

Reszta zejścia, aż do dna doliny mija bez większych przygód i widoków, bo w końcu nawet ten ciekawy las ma tą właściwość, że zasłania widoki ;) Pojawiło sie jednak na naszej drodze kilka „punktów widokowych”, z których mogliśmy rzucić okiem na okolicę. W wyniku takiego jednego „rzutu” dostrzegliśmy Devils Punchbowl Falls. Ten wodospad robi wrażenie!


Na dole, już na asfalcie, pojawiamy się kawałek przed tabliczką z nazwą miejscowości. Przy takiej zdjęcie muszę mieć, więc i jest.


Jest dosyć wcześnie, autobus powrotny mamy dopiero następnego dnia, więc spokojnie idziemy w poszukiwaniu jakiegoś lokalu, by coś zjeść. Nawet udaje nam się taki odnaleźć – są tam dwa, naprzeciwko siebie. Ale zjeść już nam nie jest dane. Jeden jest zamknięty, bo mają przerwę w środku dnia, drugi otwarty, ale jedzenie będę serwować dopiero za 1,5h, a do tego po zamówieniu trzeba jeść na zewnątrz, bo w środku można tylko pić...

To by było na tyle z naszego posiłku tutaj. Zwiedzamy jeszcze informację turystyczną i ruszamy w stronę widzianego wcześniej wodospadu. By do niego dojść, trzeba pokonać szlak wyposażony w sporo drewnianych podestów i schodów.

Sam wodospad składa się z kilku kaskad, a oglądać go można z platformy widokowej umieszczonej poniżej tej najwyższej. Jego wysokość to 112m, więc więcej niż wodospady tatrzańskie.

Długo pod nim nie siedzimy, bo zimno wieje od spadających mas wody i schodzimy na polanę z ławkami. Tam na spokojnie jemy kolację, a towarzyszą nam w tym kee.






Nazwa tej papugi - kea - pochodzi z języka maori i jest onomatopeją dźwięku, jaki wydają te ptaki. Zresztą sami możecie posłuchać i powiedzieć, czy nazwa została nadana słusznie ;)

Miejscówkę na nocleg mieliśmy znalezioną już wcześniej. Po drodze do wodospadu mijaliśmy pewien opuszczony obecnie dom, z wielka werandą. No co robić, aż się prosił, żeby rozłożyć się na jego kamiennej podłodze ;)


Sobota, 20 sierpnia 2016

Rano nieśpieszna pobudka i zmierzamy na autobus, którym wracamy do Christchurch. 2 godziny i jesteśmy w mieście.
Rano Kasia twierdziła, że w nocy słyszała kiwi. Cóż, może i słyszała, ja tam nic o tym nie wiem, więc i w to nie wierzę :P

Jak widać, Alpy Południowe są rozległe. Co prawda większość ich szczytów nie jest wyższa niż tatrzańskie, ale jest ich wielokrotnie więcej. Stojąc na jakimś szczycie w ich środkowej części, nie widać nic, oprócz gór aż po sam horyzont. Do tego kee, które można spotkać na trasie i od razu czujemy się jak w jakimś innym świecie. W końcu papugi kojarzą się bardziej z tropikalnymi lasami, a nie ośnieżonymi szczytami.

Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/k3N7LypzqUfQhqD87

Komentarze

  1. Widoczki jak na początku "Władcy Pierścieni: Dwie wieże" ;)
    https://www.youtube.com/watch?v=WHFm94-zdYs

    Zwróciłem też uwagę na błąd ortograficzny :P
    "Same wejście".
    Otóż poprawnie jest: "Samo wejście". Przypomina mi to manierę językową mojego proboszcza, który mówi "TE kazanie" zamiast "TO kazanie" etc. Polecam się pamięci z zasadami pisowni :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie te ujęcia były kręcone w jakichś nowozelandzkich górach, stąd to podobieństwo ;)

      Dzięki za informację i polecam się na przyszłość, bo błędy pewnie jeszcze się pojawią. Oby już inne :P

      Usuń
  2. Heh, zawsze znajdziesz jakiś odnośnik do siebie... Arturs Pass :) Widoki przepiękne, trasa nawet po śniegu może być łatwiejsza, niż jakby go nie było. Najbardziej podobają mi się te papużki, rzeczywiście nie skojarzyłabym, że te śliczności mogą żyć w otoczeniu śniegu :) Fajosko. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakiś klucz w poszukiwaniu miejsc do odwiedzenia trzeba mieć ;)

      Usuń
  3. Przepięknie! Aż mi się łezka w oku zakręciła... :) Biorę się za przeglądanie innych wpisów :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdybym miał do wyboru noc w namiocie w takim miejscu i pięciogwiazdkowy hotel to w ciemno biorę namiot. Super akcje górskie robisz, oby jak najwięcej takich!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Namiot zawsze wygrywa z hotelem :) No, chyba, że po kilkudniowym namiotowaniu, ale wtedy to już chęć ciepłej wody i lepszego jedzenia kusi :P

      Usuń
  5. Te widoki tam rozwalają kopułę. Niesamowite, naprawdę!!!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz